Więcej zdjęć

Historia ratownictwa morskiego

Morze i plaża to nie tylko piękne krajobrazy i miejsca do wypoczynku – to również arena dla statków handlowych i wojennych, dla żaglowców i kutrów rybackich. Praca ich załóg to wielka przygoda, wymagająca dużo odwagi i poświęcenia. Tylko nieliczni i rzadko (to nawet i dobrze) myślą o Bałtyku jako o zbiorowej mogile i cmentarzu bez nagrobków. Nie wszystkie przepływające tędy statki dotarły do swych rodzimych portów, wiele z nich razem z załogą pochłonęła morska otchłań. Z czasem fale wyrzucały na brzeg szczątki, na podstawie których można było ustalić, jaki statek uległ w tej okolicy nieszczęśliwemu wypadkowi.

W szczecińskim archiwum znajdują się akta z dokumentami na temat wyrzuconych na brzeg Bałtyku wraków. Wypadki te miały miejsce w latach 1820-1884 i na podstawie tych dokumentów udało się ustalić nazwy następujących rozbitków: Wallazeh, Flasch, Barel, Adler, a w starych szopach przystani ratowniczej w Kopalinie (trafiły one potem do muzeum) znaleziono szyldy i resztki po wrakach takich statków jak: Phoenician, Echse, Thomas-Hartcastle, Rotetta-Newcastle, Wilhelmine, Johanna, Otto, Lura, Carolinensiel, Baldor, Rhanderfehn, Elisabeth i Christina. Większość z nich należała do statków zagranicznych, nawet z bardzo odległych krajów. W ciągu tych 64 lat doliczono się aż 52 przypadków rozbicia okrętów – prawdopodobnie było ich jednak jeszcze więcej. Rejsy po morzu stały się bardziej bezpieczne, gdy ulepszono mapy morskie, stacje pogodowe, system alarmowy, wybudowano nowe latarnie morskie, budowano solidniejsze statki oraz gruntowniej kształcono kapitanów. Nie zawsze rozbicie okrętu oznaczało śmierć dla całej jego załogi. Na szczęście istniały punkty ratownicze i to dzięki nim udało się niektórym rozbitkom szczęśliwie dotrzeć do brzegu. W XIX wieku w okolicy istniały dwa takie punkty: w Łebie i w Kopalinie. Ze statystyk wynika, że morze w okolicy Kopalina wyrzucało najwięcej szczątków, związane jest to z pewnością z ukształtowaniem geologicznym dna i prądem morskim.

4 października 1854 roku na obszarze morskim między Stilo a Kopalinem zatonął pruski okręt o nazwie „Julie”. Kapitan statku nazywał się Rohloff. Sternika udało się uratować – kapitan i marynarze zginęli. Z raportu burmistrza Sassenhagena z Łeby pochodzą informacje, że rodzimym portem tego okrętu był Kamień Pomorski. Statek płynął z ładunkiem ze Szczecina do Darłowa. Uratowany sternik złożył następującą relację:

„Nazywam się Daniel Rohloff, urodziłem się w Świnoujściu, mam 22 lata. Wiosną tego roku płynąłem razem z moim bratem T.W. Rohloff 22 Lasten Schoner „Julie” jako marynarz i pełniłem jednocześnie obowiązki sternika. 1 października wypłynęliśmy ze Świnoujścia. W nocy zrobił się silny wiatr, postawiliśmy tylko małe żagle. W razie niepogody mieliśmy zamiar zawinąć do portu w Kołobrzegu. Wiatr się jednak uspokoił i mieliśmy nadzieję, że uda nam się teraz dotrzeć do portu celowego w Darłowie. Między godziną 15.00 a 16.00 zakotwiczyliśmy przed Ustką. Przed nami jeszcze inny statek miał zamiar zawinąć do tego portu, zdecydowaliśmy, że poczekamy do następnego dnia. Ale nocą zniosło nas nieco dalej na wschód. Na wysokości Rowów straciliśmy z oczu ten drugi statek. W międzyczasie ładnie się rozpogodziło. Żeglowaliśmy obok Ustki, by wreszcie dotrzeć do Darłowa. Zaledwie pół mili morskiej na wschód od Ustki zerwał się silny orkan z zachodniego kierunku. Zwinęliśmy żagle i chcieliśmy jak najmocniej uchronić się przed wiatrem. Byliśmy o jedną milę od lądu, znosiło nas cały czas na wschód. Około 10.00 wieczorem sztorm zrobił się tak bardzo silny, że nie było mowy o rozwinięciu nawet najmniejszego żagla. O drugiej w nocy silne fale wlewały się na pokład i pochłonęły busolę. Woda zmiotła też cały ładunek z pokładu, silne kołysanie statku sprawiło, że zaczął się on rozpadać. Mimo to mieliśmy nadzieję, że podołamy dostać się do Gdańska lub na Hel. Sztorm przeszedł jednak z kierunku zachodniego na północno-zachodni i nie mogliśmy temu zapobiec, że nasz statek ugrzązł na mieliźnie. Wysokie fale bezustannie przelewały się przez nas. Po dwóch godzinach odpadł kadłub i pokład pękł w poprzek. Wszyscy przeskoczyliśmy na stronę, gdzie znajdował się ster. W tym momencie złamały się maszty i rozpadła się również ta połowa pokładu ze sterem. Chłopak pokładowy wpadł do wody i natychmiast utonął. Mojego brata i mnie fale również wyrzuciły poza burtę. Najpierw opadłem na dno, ale zaraz udało mi się uchwycić unoszoną przez falę belkę. Mojego brata widziałem jeszcze tylko przez moment, jak stał na jakimś kawałku wraka, w chwilę po tym zmiotły go fale. Mnie natomiast niosły one razem z belką w nieznanym kierunku. Prawie nieprzytomnego wyciągnął mnie na brzeg kowal Fischer z Sasina (jego nazwisko poznałem dopiero później). Dostałem od niego suchą koszulę i zawiózł mnie on wozem do domu Stielowa w Leba Boor (dzisiejsze Stilo). Gdy odpocząłem tam ze swych przeżyć, zawieziono mnie tym samym wozem do Łeby. Mój stan nie pozwolił mi oszacować, w jakim niebezpieczeństwie znajdowali się moi ratownicy. Pamiętam tylko, że Fischer stał po pachy w wodzie i podawał mi żerdź. W ten sposób wyciągnął mnie na brzeg.”

Kowal Fischer z Sasina zdał następującą relację:

„W nocy z 3 na 4 października rozszalał się z północno-zachodniego kierunku silny orkan. Wczesnym rankiem 4 października pośpieszyłem na plażę, by wyciągnąć sieci na węgorze, które zarzuciłem poprzedniego dnia. Na plaży byłem już o 5.00 rano i spotkałem tam jeszcze innych, którzy też szukali swoich sieci. Wiał bardzo silny wiatr, sieci porwał wschodni prąd. Naszym oczom ukazał się wrak statku. Próbowaliśmy do niego dojść z plaży od najbliższej strony. Nie można było wszystkiego zobaczyć, ale było pewne, że to już kompletny wrak. Nagle ujrzeliśmy sylwetkę człowieka, który usilnie trzymał się na odłupanej części kadłuba. Nie mieliśmy pod ręką żadnej łodzi. Ale nawet gdyby i była, nie byłoby sensu podczas takiego sztormu jej użyć. Upłynęło trochę czasu i mogliśmy też słyszeć już błagalne wołanie rozbitka. To wtedy zdecydowaliśmy się z szewcem Krause z Kopalina, wejść do wody. Wrak utknął. Z Krause odczekiwaliśmy momenty, gdy fala się cofała i podchodziliśmy do ofiary. Na ramieniu mieliśmy koniec liny od sieci na węgorze – drugi jej koniec trzymali mocno mężczyźni na plaży.W pewnym momencie rozszalałe morze wyrzuciło nas na brzeg. Przeraźliwe wołanie o pomoc nie dało mi spokoju i zdecydowałem się na jeszcze jedną próbę. Udało mi się dojść do rozbitka na odległość dziesięciu kroków i rzuciłem linę, do której była przywiązana niewielka żerdź. Rozbitek resztkami siły trzymał się liny – udało mi się go dociągnąć do brzegu, był całkowicie wycieńczony. Gdy się ocknął, jego pierwszymi słowami były: Mój Boże, gdzie jest mój brat?!. Jeden z mężczyzn na plaży podał mu suchą koszulę. Wkrótce się dowiedzieliśmy, że ów rozbitek to marynarz ze Świnoujścia, jego brat był kapitanem tego statku i prawdopodobnie się utopił. Gdy zjawił się wóz z Łeby, zawieźliśmy marynarza najpierw do Stielowa (dzisiejsze Stilo). Ten dał mu coś ciepłego do jedzenia i do picia, a następnie tym samym wozem zawieziono go do Łeby. Co potem się z nim stało, tego nie wiem. Uratowałem go z czystego współczucia. W tym momencie nie myślałem o sobie ani o mojej rodzinie. Gdyby mój czyn chciał ktoś docenić i wynagrodzić, to proszę o pieniądze, bo ich bardzo potrzebuję”.

Fischer dostał rzeczywiście nagrodę pieniężną. Szewc Krause z Kopalina, podobnie jak i Fischer, nie był z zawodu marynarzem. Z tego też względu ich odwagę docenia się podwójnie. 10 lat później ten sam Krause podczas podobnej akcji ratowniczej przypłacił swą odwagę życiem. 6 listopada 1864 roku utknął na mieliźnie w okolicy Kopalina angielski trójmasztowiec „Reward” – jego kapitanem był Dawison. Statek miał na pokładzie drewno do celów budowlanych i płynął z Gdańska do Londynu. Załoga liczyła 11 osób. Po wypadku udało się uratować kapitana i sześciu marynarzy – czterech marynarzy i wcześniej wspomniany szewc Krause z Kopalina utonęli. O szczegółach zajścia informują wypowiedzi ówczesnego starosty z Lęborka von Bonina oraz właściciela majątku w Lubiatowie, Kramera. „Niniejszym zeznaję, iż 6 listopada na plaży w Kopalinie zostały znalezione szczątki po angielskim statku >RewardSucceß< kapitan P. Behrendt, płynął z Filadelfii przez Antwerpię do Gdańska z 2 800 tonami nafty na pokładzie, utknął na mieliźnie ½ mili na zachód od Kopalina. Załoga potrafiła się sama uratować, tylko kapitan nie chciał opuścić statku i to aż przez kilka dni. Sprowadzono na plażę jego żonę i dopiero jej udało się wymachiwaniami i nawoływaniami przekonać swojego małżonka, by zszedł na ląd…”

31 października 1876 r. – na ratunek czekał statek „Baldur” z Kopenhagi. Wiózł on z Kłajpedy do Sunderland belki i deski. Było to „600 kroków” na zachód od bake Stilo, a więc już na odcinku, za który była odpowiedzialna Łeba. Sztorm kierował się od pn.-zach. i był tak silny, że załoga ratowników nie chciała się decydować na akcję ratowniczą. Kopalińska drużyna ustawiła swoją rakietownicę i wystrzeliła w kierunku rozbitków rakietę z liną. Ta bardzo dokładnie trafiła statek tylko, że załoga nie potrafiła się z tą metodą ratowniczą obchodzić. Zagrożenie dla życia było bardzo duże: statek z przodu i z tyłu był już rozłupany. Tego dnia udało się uratować tylko 6 rozbitkom.

1 stycznia 1879 r. – koło Białogóry rozbił się duński statek „Haabet”. Fale uderzały tak mocno o brzeg, że łodzi ratowniczej nie można było transportować plażą lecz lądem wzdłuż Lubiatowa, Szklanej Huty do Białogóry. Gdy ratownicy dotarli na miejsce, okazało się, że rozbitkowie już sami wydostali się swoimi łodziami na brzeg…

2 stycznia 1882 r. – duński parowiec „Ariel” z Nyborg utknął na trzecim wale na pn.-wsch. od Lubiatowa. Szalał pn.-zach. sztorm, widoczność była zła ze względu na lekką mgłę. Ratownicy robili dużo podejść z rakietami, sytuację oceniano na bardzo ciężką. Dopiero po kilku bezowocnych godzinach, gdy rozbity statek przesunął się w poprzek do drugiego wału łodziami udało się przewieźć 10 rozbitków na brzeg.

25 grudnia 1883 r. – w okolicy Stilo rozbił się szkuner „Catharina Maria” z ładunkiem belek na pokładzie. Załodze udało się uratować. Ratownicy z Kopalina pomagali przy wydobywaniu belek.

1 sierpnia 1884 r. – w okolicy Białogóry utknął szkuner „Hermann” z Barth. Gdy ratownicy dotarli do miejsca wypadku pewien rybak z Białogóry o nazwisku Schmiedeberg zdążył uratować swoją łodzią 4 rozbitków.

1887 r. – uległ wypadkowi bryg „Hellas” ze Szczecina, który przewoził żelazne podkłady kolejowe. Jeden członek załogi utonął, reszta uratowała się. Statek został całkowicie roztrzaskany. Kapitan Höpfner doznał ciężkich potłuczeń i zaraz wkrótce zmarł w Lubiatowie, pochowano go na miejscowym cmentarzu.

1887 r. – załoga wraku po statku „Amanda” zdołała sama się uratować. Część przewożonych na pokładzie cegieł wykorzystał właściciel majątku w Lubiatowie na budowę stajni konnej.

1889 r. – koło Białogóry ugrzązł na mieliźnie „Dantcic”, cała załoga została uratowana.

13 czerwca 1891 r. – uratowano czteroosobową załogę szwedzkiego szkunera „Riborg”, który uległ wypadkowi we wschodnim kierunku od Białogóry. Płynął on z towarem z Kilonii do Kłajpedy.

1899 r. – w okolicy Lubiatowa rozbił się całkowicie norweski parowiec „Jelo”, jego szczątki fale wyrzucały przez wiele dni na brzeg. Dziewięcioosobową załogę udało się uratować. W latach 30-tych XX wieku widoczne były jeszcze pozostałości po tym wraku: czubki dwóch masztów wystawały nad powierzchnią wody.

6 grudnia 1899 r. – na wysokości Szklanej Huty doszło do bardzo nieszczęśliwego wypadku parowca „Maria”, cała załoga zginęła.

1901 r. – w okolicy Kopalina zderzyły się na morzu dwa parowce, jeden z nich bardzo szybko całkowicie zatonął. Na szczęście załoga w porę została uratowana. Najpierw udało się im przedostać na drugi parowiec, a następnie wszystkich przewieziono łodziami ratowniczymi na ląd.

1905 r. – w okolicy Sasina utknął duński szkuner „Di 3 Söstre”. Dwóch rozbitków uratowało się samych, jednemu pomogła załoga ratownicza.

4 grudnia 1909 r. – 1 km na wschód od Stilo rozbił się szkuner „Frieda”. Niestety dwóch mężczyzn fala zmyła poza burtę, dwóch udało się uratować za pomocą aparatu rakietowego. Podczas I wojny światowej nie było żadnych akcji ratowniczych, ponieważ cały handlowy transport morski został wstrzymany. Po zakończeniu wojny bardzo rzadko dochodziło do wypadków. Niestety, z tego okresu nie zachowało się wiele materiału.

 

1919 r. – w okolicy Białogóry rozbiła się lichtuga „Liselotte”; ratownicy uratowali trzyosobową załogę.

8/9 grudnia 1932 roku też w okolicy Białogóry miał wypadek szkuner z Hamburga „Sophie”; cała pięcioosobowa załoga uniknęła większego nieszczęścia.

29 grudnia 1933 r. na wysokości Lubiatowa duńskiego parowca „Anne”, który płynął z Kopenhagi do Gdańska, morze zarzuciło bardzo blisko plaży. Nie do wiary, ale statek nie został uszkodzony i już wkrótce gdański holownik wyciągnął go ponownie na morze.

Z 1893 roku pochodzi lista załogi stacji ratunkowej w Kopalinie: Friedrich Biank, gospodarz z Kopalina, ur. 1838 r. Friedrich Adler, gospodarz z Kopalina, 46 lat. Johann Much, rybak i robotnik w majątku w Kopalinie, 23 lata. Eduard Reckow, rybak dalekomorski z Lubiatowa, ur. 1842 r., od 1873 r. sternik załogi ratowniczej. Theodor Walk, rybak dalekomorski i robotnik w majątku w Lubiatowie, 34 lata, od 11 lat członek załogi ratowniczej. Rudolpf Jankowski, rybak dalekomorski i robotnik w majątku w Lubiatowie, 44 lata, od 9 lat członek załogi ratowniczej. Albert Korf, rybak dalekomorski i robotnik w majątku w Lubiatowie (wiek trudno odcyfrować). Hermann Walk, rybak dalekomorski z Lubiatowa, 25 lat. August Lietzau, rybak dalekomorski z Lubiatowa, 20 lat. Hermann Zink, gospodarz i rybak z Lubiatowa, 27 lat. Po I wojnie światowej ze względu na utworzenie Korytarza Polskiego wzrósł znacznie transport towarów drogą morską. Orientację w „terenie” ułatwiały statkom światła latarń oraz sygnały akustyczne tzw. „buczków”- te były bardzo cenione podczas mglistej pogody. Okręty orientowały się oczywiście również dzięki kompasom. Problem jednak zaczynał się w momencie, gdy statek dotarł do odcinka wybrzeża na wysości między Łebą a ujściem Piaśnicy do morza. Tu bowiem na dnie Bałtyku występują złoża rudy żelaza, które rozładowują igłę kompasu – miejsce to co prawda było zaznaczone na mapach morskich, ale fakt ten nie stanowił dużego pocieszenia dla zdezorientowanej załogi. Radarów jeszcze w tamtych czasach nie było. W konsenkwencji częstotliwość alarmów na morzu była w okolicy Lubiatowa dość duża. Wiedziano o tym fakcie również w Gdańsku. O dość trzymającej w napięciu oraz trochę zabawnej akcji ratowniczej wspomina Hermann Ulrichs, syn ostatniego właściciela majątku w Lubiatowie: „Wiosną 1937 roku zjawił się u nas w Lubiatowie przedstawiciel gdańskiej „Weichsel Bugsier Reederei” i poprosił mojego ojca na rozmowę. Chciał go koniecznie namówić, by ubił z nim interes. Gdy w okolicy Lubiatowa i Kopalina zostanie wszczęty alarm na morzu, ojciec miałby możliwie jak najszybciej powiadomić o tym Gdańsk, by ten jako pierwszy ruszył z akcją ratowniczą. „Weichsel Bugsier Gesellschaft” posiadała już trzy potężne holowniki i ostatnio zamówiła w stoczni czwarty, który ich kosztował 1,5 miliona gdańskich guldenów. Owe holowniki musiały mieć regularne zlecenia, w przeciwnym razie nie były rentowne. Z każdego przystąpienia do akcji ojciec miałby otrzymać 1% , a za pomyślne ściągnięcie rozbitków dodatkowo 3% od sumy. Panowie wymienili służbowe i prywatne numery telefonów, uścisnęli sobie dłonie i wspólnie zjedli wystawną kolację w zameczku w Łebie. W październiku 1937 roku przy dobrej widoczności i spokojnym morzu wpadł do nas na podwórze pewien rybak i zameldował mojemu ojcu, że wielki parowiec ugrzązł na drugim wale. Zaalarmowano załogę ratowników, ale ci nie przystąpili do akcji, ponieważ na pokładzie parowca nie było widać żywej duszy, za to jego łodzie ratunkowe leżały na brzegu. Prawdopodobnie cała załoga udała się na ląd, ale dokąd? Jednak już wkrótce z pobliskich nadmorskich wiosek dzwonili przerażeni właściciele majątków i informowali, że jakieś typy w łachmanach krążą po okolicy. Wiadomo było tylko, że rozchodzi się o Greków. Zaalarmowano Gestapo w Lęborku. Ci nie potrafili się jednak porozumieć z 12 greckimi marynarzami, żaden z nich nie mówił po angielsku. Gestapo przywiozło Greków do Lubiatowa i kazało ich tymczasowo zakwaterować w wolno stojącym dwurodzinnym budynku, który w latach 1930-1935 był siedzibą obozu dla 25 osób pracujących w lesie. Wewnątrz stały jeszcze łóżka piętrowe, była kuchnia i niewielka świetlica. Gestapo kazało jak najszybciej sprowadzić z Lęborka nauczyciela, który nauczał w gimnazjum greki. To było kompletne ośmieszenie! Stara greka a nowożytny język grecki to dwa zupełnie różne języki! Ugotowano wielki kocioł zupy i w tym czasie okazało się, że jeden z marynarzy mówi po francusku. Moja mama potrafiła się z nim porozumieć i dowiedziała się, że wielki frachtowiec „Patras” o nośności 5 000 ton załadował w porcie w Gdyni węgiel ze Śląska dla hiszpańskiego portu na wybrzeżu śródziemnomorskim. Wśród załogi rozeszła się pogłoska, że pod węglem miała być schowana broń. W Hiszpanii w latach 1936-1939 panowała wojna domowa. Na wysokości Lubiatowa załoga „Patrasa” zamknęła kapitana i sternika w ich kajutach i wprowadziła okręt na mieliznę, a sama łodziami ratowniczymi przedostała się na ląd. Po telefonie mojego ojca do Gdańska przedstawiciel Weichsel Bugsier wysłał do akcji wszystkie cztery holowniki. Gdy przepłynęły one obok Helu, Polacy wysłali za nimi swoje trzy z Gdyni. Gdańskie holowniki otoczyły w półkolu rozbitka, Polakom nie wolno było przekroczyć trzymilowej strefy, więc zakotwiczyli w oddali. Wyglądało to jako stado wilków czyhających na ofiarę. Przedstawiciel z Gdańska potrzebował zaledwie godzinę, by dotrzeć samochodem do Lubiatowa. Właściciele paszportu Wolnego Miasta Gdańska mogli o każdej porze przekraczać wszystkie polskie granice, nie mieli obowiązku posiadania wizy. Drabiniastym wozem szybko zawieziono go przez las do plaży. Gestapo nakazało rozbitkom wrócić ich łodziami na statek, kapitana i sternika uwolniono. Rozpoczęły się teraz pertraktacje odnośnie wysokości sumy za holowanie. Kapitan przetelegrafował do swojego armatora i podał współrzędne miejsca postoju. W tamtych czasach prawie wszystkie statki ubezpieczone były w londyńskiej firmie ubezpieczeniowej Lloyds, więc i grecki armator musiał u nich dowiedzieć się, jaką sumę zgodzą się wypłacić za holowanie. Londyn odpowiedział: >Górna granica 60 000 RM< Trzeba było widzieć, w jakim tempie ludzie Weichsel Bugsier przystąpili do roboty! Na rufę „Patrasa” załadowano dwa obciążenia. Dwa holowniki ciągnęły za jeden balast w kierunku północ- pn.-zach., a po sygnale pozostałe dwa holowniki ciągnęły w kierunku północ- pn.-wsch. I wreszcie po dwóch godzinach kołysania udało się „Patrasowi” rozpocząć dalszy rejs. O dalszym losie tego statku niczego nie było wiadomo.

Umowa o wspólnym interesie holowania statków miała swoją moc, ponieważ ojciec mój otrzymał z Gdańska za tę aferę „Patrasa” 2 400 marek. Jeżeli się weźmie pod uwagę fakt, że w tamtych początkach mechanizacji w rolnictwie nowy traktor Lanz-Bulldog 25 PS kosztował 5000 marek, była to wcale niezła sumka.

Jesienią 1937 roku na odcinku należącym do naszej stacji ratowniczej ugrzęzły jeszcze cztery inne statki – wszystkie udało się szczęśliwie odholować.”

Znane są nazwiska sterników łodzi ratunkowych:
w latach 1865-1875 Christian Much z Kopalina, 1876-1908 Eduard Reckow z Lubiatowa. 1909-1910 Hugo Reckow z Lubiatowa oraz w latach 1910-1945 Hermann Walk z Lubiatowa.

Kierownik stacji ratowniczej zajmował się korespondencją, prowadził rozliczenia z centralą w Bremie, sporządzał protokoły z akcji ratowniczych oraz organizował ćwiczenia. Kierownikami stacji byli kolejno: Treichel z Kopalina, Kramer z Lubiatowa, Lietzow z Lubiatowa, Nimz z Kopalina oraz Ulrichs z Lubiatowa.

Z czasu II wojny światowej znane są relacje o dwóch przypadkach ratowania rozbitków. Nie było to jednak zasługą załogi ratowniczej, lecz dzielnych kobiet i starców, którzy w tym czasie przebywali we wsi, ponieważ zdecydowana większość mężczyzn była na wojnie.

Oto fragment relacji Hildegard Zimmermann, z domu Ulrichs (córki ostatniego właściciela majątku w Lubiatowie):

„W okresie zimy 1944/45 roku doszło w naszej okolicy do dwóch wypadków na morzu. Pierwszym z nich był niemiecki okręt wojenny, który podczas sztormu ugrzązł między pierwszym i drugim wałem. Próba ratowania załogi za pomocą rybackich łodzi wiosłowych nie zakończyła się sukcesem. Miejscowym kobietom i starcom udało się w końcu uruchomić rakietownicę ze stacji ratunkowej i marynarze w specjalnych spodniach w lodowatej wodzie przedostali się pojedynczo po linie na brzeg. Na plaży rozpalono ognisko. Rozbitkowie na zmianę ogrzewali się przy nim i po kilka osób przewieziono ich bryczkami do naszego pałacu w Lubiatowie.