Wspomnienia: Cytaty i wypowiedzi

Marianne Fließbach-Schlößer była żoną Klausa Fließbacha, właściciela majątku Choczewko. Po wojnie odwiedziła ona Choczewko dopiero na przełomie czerwca i lipca 1972 roku:

„(…)Choczewo znacznie się powiększyło – jest tu teraz więcej sklepów i kilka punktów rzemieślniczych. W byłym sklepie kolonialnym Topela i dzisiaj znajduje się sklep. Niestety, nie byłam w majątku i w pałacu. Przypominam sobie serdeczną gościnność Marey i Very von Diezelsky w ich domu. Gdzież podziała się ta wspaniała kolekcja porcelany, którą z dumą niegdyś  prezentował mi pan von Diezelsky?

   Ale oto i Choczewko. Serce podskoczyło mi aż do gardła. Przy wjeździe na dziedziniec znajduje się kiosk. Pałac dużo się nie zmienił, był świeżo odmalowany. Bocian przeniósł swoje gniazdo z końskiej stajni na rzadki gatunek świerka z różowo-fioletowymi szyszkami, który zasadził jeszcze pradziadek Fließbach. Brakuje żywopłotu, jest też mniej drzew w otoczeniu. Park nie jest w ogóle pielęgnowany.(…) Wewnątrz w hallu moją uwagę zwróciła natychmiast  znana mi lampa z mosiądzu. Hall jest pusty, kominek zepsuty, ale jeszcze go nie zlikwidowano. Futryny drzwi miały niegdyś  naturalny kolor dębu teraz były pomalowane na biało, a rzeźbienia na złoty kolor! Wszystko jest tu naprawdę czyste i panuje porządek. W salonie znajduje się dzisiaj biuro, a z tyłu za nim urządzono klub-kawiarnię. Jej pomieszczenie też jest świeżo odnowione. W naszej jadalni miejscowy kierownik ma teraz swój pokój gościnny. Dalej były niegdyś: nasze oddzielne sypialnie, sypialnia rodziców, moja prasowalnia i pokój dziecięcy. W pokoju Klausa jest teraz kuchnia, łazienka i pomieszczenie, w którym jest duży bojler na gorącą wodę. U góry mieszka księgowy i technik. W pomieszczeniach piwnicy śpią sezonowi robotnicy. Nigdzie nie widziałam naszych mebli. (…) W klatce schodowej napłynęły mi łzy do oczu. Pojawił się znowu ten mały kierownik, tym razem z jakąś kobietą, którą przedstawił mi jako swoją żonę o imieniu Jagódka. Zaprosili mnie do swego mieszkania. (…) Oprowadzono mnie po pałacu i po podwórzu. Obora dla krów jest przeznaczona teraz na cielęciarnię. Nie ma już bud dla psów i klatek dla królików – w tym miejscu jest rozległy trawnik. Na dworze przy pałacu nie ma już stawu – już i w dawnych latach był on bardzo zarośnięty. Majątek specjalizuje się w hodowli ziemniaka. Bardzo się ucieszyłam, że pozwolono mi fotografować. (…)

   W sosnowym lasku za torami odwiedziłam stary cmentarz. Jak się pomyśli, ile tu bliskich sercu osób zostało pochowanych, żal ściska serce i łzy spływają po policzkach. Pozostały tylko nikłe ślady po grobach. Prawie wszystkie są zapadnięte, niektóre rozkopane, cały plac cmentarny jest zarośnięty niewielkimi krzewami i dziką różą. Na żadnym grobie nie ma już krzyża. Miejsce na groby zmarłych z rodziny Fließbach było niegdyś oddzielone od reszty cmentarza murem z kamieni polnych. Resztki muru można było rozpoznać, jeżeli się wcześniej wiedziało o jego istnieniu. Nie było też  pomnika z czarnego marmuru, który zdobił grób dziadków mojego męża: Elisabeth i Hugo Fließbach. Na grobie mojego teścia, Gerharda Fließbacha, w 1945 roku stelmach z Kurowa wykonał i postawił krzyż z dębowego drewna – ale i ten krzyż ktoś wyrwał i wyrzucił. Przez czysty przypadek znalazłam w chwilę potem w lesie w krzakach resztki owego krzyża! Mogłam jeszcze odczytać wyryty nań napis: „Hier ruht in Frieden der Gutsbesitzer Gerhard Fließbach, geb. 19.8.1876 gest. 1945″ (Tu spoczywa w pokoju właściciel majątku Gerhard Fließbach ur. 19.6.1876 zm. 1945). 

   Udaliśmy się do Kurowa. Miejscowy pałac też był świeżo odmalowany, ale tym razem nie na jasnoszaro jak w Choczewku, ale na jasnobrązowo, rynny były zielone! Chyba przez to budynek sprawiał wrażenie mniejszego. Duże drzewo przed pałacem jeszcze rośnie, ale nie ma już żadnych klombów kwiatowych. Budynek świniarni podwyższono. Dach dużej stodoły naprzeciw pałacu jest pokryty dachówką. Przetrwała gorzelnia z czerwonej cegły i fabryka płatków kartoflanych. Obora po lewej stronie jest jeszcze w użyciu, ale jest w niej zaledwie 50 krów! Po obu stronach wiejskiej drogi stoją wszystkie budynki mieszkalne, także szkoła – dobudowano jeszcze jeden nowy budynek szkolny. Stacja kolejowa jak za dawnych czasów funkcjonuje. Jest też jeszcze stara polna stodoła. Po lewej stronie drogi z Kurowa do Ciekocina rozpoznałam stary cmentarz – był on bardzo zarośnięty. Żelazny krzyż na grobie Paula Fließbacha jeszcze przetrwał (…)”.

   Johann Leutz w latach 1928-1930 odbywał staż rolniczy w majątku Choczewko, tu też potem zamieszkał i pozostał do 1945 roku. We wrześniu 1977 roku odbył podróż na Pomorze i odwiedził również i tę wieś.

   „2 września 1977 roku wyjechaliśmy samochodem z Gdyni. Na skrzyżowaniu w Żelaźnie skręciliśmy ostro w prawo do Choczewa. W Choczewie była nasza poczta, mleczarnia – od czasu do czasu byliśmy tu też u fryzjera. We wsi bez trudu udało nam się rozpoznać zakręt do Choczewka.

   Na skrzyżowaniu w Choczewku jeszcze przed pałacem po prawej stronie, na byłym „zagonie 3” stoi nowy kompleks obory. Po lewej stronie przetrwała jeszcze stara polna stodoła. Naprzeciw stodoły znajduje się elektryczna pompa wodna. W 1928 roku na tym miejscu były majątkowe działki doświadczalne. Prowadzono tu próby wysiewu nowych odmian zbóż. Fließbach zatrudnił do tego celu dwóch agronomów po studiach. Po prawej stronie skrzyżowania była też ślusarnia. Zachował się masywny budynek z czerwonej cegły, w którym były niegdyś stajnie dla koni ze strychami na zboże, to w tym miejscu były też przejazdy nr 1 i nr 2.

   Budynek, w którym niegdyś mieszkali państwo Mentzel (na praktyce mieszkałem u nich w pokoju na poddaszu), zmienił się. Przed domem nie ma już dawnego ogrodzenia, ogród i wejście są mocno zmienione. Tutaj odstawiamy swój samochód i udajemy się dalej pieszo w kierunku pałacu i parku. Przejście koło stajni zablokowane jest przez składowany materiał budowlany. W obejściu majątku nie ma już kurnika, sieczkarni i paszarni. W miejscu tej ostatniej jest teraz przejście do wsi. Za to zachowała się niewielka budowla z dawną pompą wodną. Ze starych zabudowań gospodarczych przetrwały więc: stajnia końska z przejazdami, cielęciarnia, budynek silosu, kuźnia, stodoła z szopą na nawozy, obora i świniarnia ze strychem na zboże i siano. Ogrodnictwa ze szklarnią nie ma już. Na dachu świniarni i obory widnieją resztki starego zegara i dzwonu. To właśnie ten zegar musiałem przed laty raz w tygodniu nakręcać ręczną korbą, a zimową porą musiałem zdrapywać z jego mechanizmu oblodzenie, by za często nie stawał. Dawny szeroki wjazd na podwórze majątkowe jest zamknięty – przed laty była tu dwuskrzydłowa brama, za dnia zawsze otwarta. To przy tej bramie nasz brygadzista Kamin i pan Mentzel przydzielali  ludziom na dany dzień robotę. Sam pałac jest w bardzo smutnym stanie. Od drogi do Kurowa utworzono bezpośrednie przejście do pałacu, tędy wjeżdżają teraz wszelkie pojazdy bezpośrednio na obejście pałacowe. (…) Dowiadujemy się, że w majątku jest nowy kierownik – poprzedniego, którego nazywano „Drops”, zwolniono ze względów zdrowotnych. Z Jackowa, Kurowa, Choczewka i części Przebendowa utworzono teraz kombinat, który zarządzany jest przez dyrektora, który ma swą siedzibę w Kurowie.

   Park jest porządnie przerzedzony i zaniedbany. Na kopli za byłym pałacowym ogrodem pasą się krowy, a nie jak niegdyś źrebaki.

Około 600 metrów po starym bruku pojechaliśmy do niewielkiego lasku – tu była stacja kolejowa do wyładunku towarów na trasie Lębork-Choczewo. To tu odbierałem już źrebaki lub przesyłki pocztowe dla majątku. Już po wojnie dowiedziałem się, że na cmentarzu za torami w lasku pochowano zwłoki mojego głównego szefa Gerharda Fließbacha z Kurowa, którego Rosjanie zamordowali w marcu 1945 roku. Po wszystkich grobach na cmentarzu nie ma dziś żadnego śladu. W tym miejscu żegnam się z Choczewkiem i drogą przecinającą dość spore obniżenie w terenie  jadę w kierunku Kurowa. To w tym miejscu mroźnej zimy 1928/29 przytrafiła mi się pewna przygoda. Na dworcu kolejowym w Choczewku nie mieliśmy bocznego toru. Raz w tygodniu odstawialiśmy tuczniki i trzeba było je zawieźć na dworzec do Kurowa. Świniaki załadowaliśmy do drewnianych skrzyń, a te na wielkie sanie o podwójnych płozach. Bardzo, bardzo wczesnym rankiem w ciemnościach wieźliśmy je do Kurowa. To właśnie na tym zakręcie sanie przewróciły się i cały ładunek wypadł w obniżenie i ugrzązł w głębokim śniegu. Zanim połapaliśmy wszystkie świnie i ponownie je załadowaliśmy na sanie, upłynęło sporo czasu, w tej czynności towarzyszył nam gwizd zbliżającej się już na stację lokomotywy… (…)”

(Johann Leutz, Choczewko)

Wspomnienia Hildegard Zimmermann, z domu Ulrichs – córki właściciela majątku w Lubiatowie:

„Pod koniec wojny mieszkałam z dwoma moimi synami (Ulrich 9 lat, Dietrich 7 lat) w majątku mojego ojca, Fritza Ulrichsa w Lubiatowie. Mój mąż i mój brat przebywali w tym czasie jako żołnierze na froncie. Ojca często kierowano służbowo z resortu rolnictwa w okolice Poznania. Niekiedy przez wiele tygodni musiałam sama sobie radzić ze wszystkimi obowiązkami na gospodarstwie. Do pomocy w każdym majątku byli przydzieleni w tym okresie jeńcy wojenni – my mieliśmy jeńców francuskich i później jeszcze i ukraińskich. W szczególnie zażyłych stosunkach byliśmy z pewnym francuskim jeńcem o nazwisku Auguste Paquet – jemu też powierzaliśmy odpowiedzialne zadania i darzyliśmy go szczególną sympatią.

   W Lubiatowie żyło nam się mimo wojny dość spokojnie, potężny hałas rozlegał się w okolicy, gdy na niebie przelatywały bombowce alianckie w kierunku Gdańska. Pewnego dnia zestrzelono w okolicy dwa samoloty, jak potężne głazy spadły one w lesie. Moi chłopcy i kilku mieszkańców wsi pobiegło na miejsce wypadku: strącony samolot i załoga spłonęli. Drugi samolot podczas upadku próbował się jeszcze utrzymywać i skosił przy tym na odcinku kilkuset metrów sporo drzew w lesie tak, że powstała prawdziwa wnęka. Kilku żołnierzom udało się uratować na spadochronach, ale zostali oni wzięci do niewoli. Zaraz następnego dnia wylądował niewielki samolot niemieckiego lotnictwa „Fieseler Storch” z dwoma żołnierzami, którzy mieli za zadanie pozbierać w okolicy rozproszone, porzucone spadochrony. Moi synowie dostali od nich nawet tabliczkę czekolady – była to jedna jedyna czekolada, którą zjedli podczas całej wojny!

   W styczniu 1945 roku na morzu w okolicy Kopalina i Lubiatowa doznał kolizji duński statek. Wszyscy miejscowi ludzie pomagali w akcji ratowniczej. Miałam dostęp do całego sprzętu ratowniczego, ponieważ ojciec mój był wtedy oficjalnie naczelnikiem tej stacji. Kapitan tego statku, Rasmussen, pozostał u nas w majątku.

   W połowie stycznia 1945 roku oddziały radzieckie dotarły już do Wisły. Nieszczęście w Prusach Wschodnich było już wszystkim znane. Co niektórzy coraz poważniej myśleli o ucieczce do Rzeszy. Kapitan Rasmussen przekonał mnie, bym zabrała swoje dzieci i razem z nim przedostała się na zachód. Moich rodziców nie udało mi się namówić do ucieczki. Ojciec powtarzał, że to niemożliwe, by móc wysiedlić całą prowincję.

   Pod koniec stycznia panowała okropna śnieżyca, pociąg z Choczewa do Lęborka aż przez 5 dni nie kursował. 31 stycznia 1945 roku z ciężkim sercem musieliśmy pożegnać się z moimi rodzicami. Auguste Paquet zawiózł nas saniami na pociąg do Choczewa. Moje dzieci miały na plecach swoje tornistry i z przodu jeszcze niewielkie plecaczki. Ja natomiast dźwigałam tylko jeden spory plecak – ręce musiałam mieć wolne, bym w każdej chwili mogła trzymać dzieci przy sobie. Po dwóch godzinach jazdy koleją dotarliśmy wreszcie do Lęborka. Tu doznaliśmy pierwszego rozczarowania: dowiedzieliśmy się, że tego dnia nie pojedzie żaden cywilny pociąg osobowy. Kolej była przeznaczona jedynie do transportów wojskowych oraz do przewozu rannych. Kapitanowi Rasmussenowi udało się przekonać naczelnika stacji kolejowej i otrzymał od niego zezwolenie dla siebie i dla nas do jazdy pociągiem. Tego dnia przejechał przez Lębork jeden jedyny pociąg towarowy przepełniony rannymi. Od Lęborka do Słupska stałam dosłownie na jednej nodze. (…) Niewygodnie i w wielkiej niepewności udało nam się dotrzeć do krewnych w okolicach Schleswig-Holstein. Gdy pomyślę o ucieczce innych Niemców w czasie, gdy na Pomorzu byli już Rosjanie, to możemy mówić o wielkim, wielkim szczęściu.”

Fritz Ulrichs, Lubiatowo. Wspomnienia:

„11 marca 1945 roku, około 17.00 wjechała na moje podwórze w Lubiatowie spora grupa radzieckich żołnierzy, składająca się z 35 żołnierzy na 12 motocyklach. Erich Mentzel (przez 28 lat zarządca majątku u Gerharda Fließbacha w Choczewku, od 1939 roku zarządca posiadłości Nosowo k/Słupska, ur. 27.VI.1883 r. w Deven k/Demmin, mój dobry znajomy, w ostatnich dniach szukał u mnie schronienia) i ja wyszliśmy im naprzeciw i od razu pozbyliśmy się naszych zegarków. Nocą czuwaliśmy oboje na zmianę i stwierdziliśmy, że Rosjanie na każdym skrzyżowaniu wystawili strażników. Spali oni i jedli u Ukraińców, których rodziny pracowały u mnie na gospodarstwie. Następnego dnia wczesnym rankiem zjawiło się dwóch starszych niemieckich żołnierzy, którzy po kryjomu zagnieździli się nocą w naszej stodole. Gdy udali się w kierunku lasu, dorwali ich Rosjanie, jednego z nich rozstrzelali na miejscu, drugiego wzięli do niewoli. O 8.00 rano wtargnęli Rosjanie do naszego budynku, zaczęło się plądrowanie. Przewalili wszystkie szafy, szuflady i zabrali, co im się tylko spodobało. Wchodzili i wychodzili z dworku jeden po drugim. Zabierali przede wszystkim męskie i damskie ubrania oraz bieliznę. Jeden Rosjanin próbował zgwałcić moją synową, ale skończyło się na natarczywych scenach. Ukryłem ją później w sianie w końskiej stajni. Gdy na dworze trochę się uspokoiło, chciałem ją ukryć z całą rodziną Mentzel w gęstym zagajniku sosnowym koło cmentarza. W drodze do tego miejsca pani Frieda Mentzel (z domu Fisch, z Choczewa, ur.18.VIII.1899 roku w Choczewie) oraz jej siostra, pani Elli Gust (z domu Fisch, z Choczewa) zostały rozstrzelone.

   W międzyczasie przybyli inni Rosjanie i pytali o moją synową. Wymierzyli pistolety maszynowe na dwie młode kobiety z Prus Wschodnich, zaciągnęli je do pokoju i tam brutalnie zgwałcili. W południe zamierzali wyjechać ze wsi. Przybyła po nich specjalna ciężarówka, by mogli na nią załadować wszystkie zrabowane rzeczy. Kradziono i gwałcono nie tylko w pałacu, ale również i w całej wsi.

   Po południu w gęstym zagajniku pochowaliśmy bez trumien zwłoki zamordowanych kobiet. Tam też natknąłem się na swojego przyjaciela i sąsiada, doktora Koops z Ciekocina wraz ze swoją gosposią, panią Hetwig Reckow. Rosjanie wydali rozkaz, by go rozstrzelać, ponieważ wypuścił on ze swojej gorzelni cały zapas spirytusu. Wschodniopruscy uciekinierzy, którzy rozumieli rosyjską mowę, ostrzegli go w porę – uciekł bez żadnego bagażu. Dla nas stało się jasne, że po ostatnich wydarzeniach w Lubiatowie nie wolno nam tu było dłużej pozostać, musieliśmy się z tym liczyć, że już wkrótce nastąpią nowe plądrowania, gwałty i mordy. Postanowiliśmy natychmiast uciekać, wykorzystując chwilowe zamieszanie u Rosjan.

   Do naszej grupy należały następujące osoby:

Erich Mentzel 60 lat, Ursula Ulrichs 23 lata – córka Mentzela i żona mojego syna Hermanna, dr Koops 65 lat – okręgowy weterynarz i właściciel posiadłości w Ciekocinie, Hetwig Reckow 45 lat – gospodyni w pałacu w Ciekocinie, moja żona 63 lata i ja 65 lat. Mieliśmy szczęście, że tego dnia, 13 marca Rosjanie nie przyszli do nas. W wielkim pośpiechu przygotowaliśmy trzy duże pokryte plandeką wozy. Załadowaliśmy na nie ubranie, pierzyny, bieliznę i futra – te, które udało nam się jeszcze uratować. Ponadto lekarstwa dla ludzi i koni, podkowy, gwoździe, skrzynkę z narzędziami i inne drobiazgi niezbędne do naszego przedsięwzięcia. Załadowaliśmy także sporo żywności, mieliśmy jej dużo, bo jeszcze przed kilkoma dniami kupcy porozdawali ją wszystkim w okolicy za darmo. Mieliśmy więc teraz worki tego, co nie tak dawno wydzielano na gramy na kartki. Trzema wozami i sześcioma końmi opuściliśmy 14 marca o 5.00 rano w całkowitej ciemności nasze rodzinne Lubiatowo, mój majątek, który rozbudowałem całymi swoimi siłami. Naszemu francuskiemu jeńcowi wojennemu, Augustowi Paqust, stanęły łzy w oczach podczas pożegnania. Był z niego poczciwy chłop, również i on był wstrząśnięty okropnymi poczynaniami Rosjan. Jechaliśmy polnymi i leśnymi drogami przez Kopalino, Biebrowo, Sasino do Ulinii. Tu natrafiliśmy na posterunki Rosjan, ale ci pozwolili nam jechać dalej. Za to 500 m przed Sarbskiem dopadł nas pierwszy ciężki cios. Drogę zajechał nam galopem patrol Kozaków – mężczyźni odebrali nam sześć koni, cztery uprzęże, splądrowali zawartość wozów, powyrzucali na zagnojoną drogę wszystko, co im nie było potrzebne i wdeptali nogami w łajno. Staliśmy z opuszczonymi ramionami okradzeni, bez koni. Po wielu prośbach i za pomocą sznapsu otrzymałem od jednego Rosjanina sześć garbatych, wygłodzonych koni, ale bez uprzęży. W całym Sarbsku nie udało nam się zdobyć ani jednej końskiej uprzęży. W końcu udało mi się znaleźć kilka linek, z których skleciłem coś, co mogłoby służyć za uprząż. Ale nasze zdobyczne konie nie chciały ciągnąć! Jeden ciągnął do przodu, drugi do tyłu. Chyba cudem ruszyliśmy w końcu z miejsca. Przemierzaliśmy przez Sarbsk, Szczenurze i Stęknicę do Charbrowskiego Boru. Po drodze widzieliśmy leżące na skraju szosy i w rowach trupy niemieckich żołnierzy i żandarmów. Zostali rozstrzelani w głowę, nikt nie zdołał ich pochować. Jeden Rosjanin upatrzył sobie oficerki Mentzela i ściągnął mu je przemocą z nóg. W Charbrowskim Borze przenocowaliśmy.

Miejscowy leśniczy wraz z żoną i synem uciekli do swego kolegi po fachu, do Szklanej Huty. W lesie koło Osiek zastrzelił swoją rodzinę i na koniec sam siebie. Następnego dnia pojechaliśmy dalej w kierunku Gaci. Ze względu na złą drogę musieliśmy porzucić jeden z naszych wozów i jechać dalej trzema zaprzęgami. Tuż przed samą wsią znowu zatrzymali nas Rosjanie i wszystko przetrzepali. W Gaci zakwaterowaliśmy się w budynku szkolnym, ale miejscowy nauczyciel nie był dla nas zbyt życzliwy. Był „dobrze zaprzyjaźniony” z Rosjanami, którym często musiał przygrywać na pianinie do tańca. Nasze konie były bardzo wyczerpane, pozostaliśmy tu więc jeszcze jeden dzień. W tym dniu Rosjanie splądrowali całą wieś, również i nas. Nasze kobiety ukryły się na łąkach. Nauczycielowi „przyjaciele” zabrali całą bieliznę i wszystkie weki, a jego żona musiała zanieść Rosjanom do wozu jego ulubiony akordeon. Wkrótce potem zmienili błyskawicznie „przyjacielski” stosunek do nich. Żona dzierżawcy pałacu w Gaci wraz dwiema dorosłymi córkami od kilku dni ukrywała się w okolicach torfowisk koło Łeby. Podczas naszego pobytu we wsi wypędzono wszystkie rasowe bydło i piękne odmiany klaczy. Jechaliśmy dalej przez Izbicę, Ciemino, Główczyce, Rumsko do Siodłonia – folwarku należącego do Rumska. Tutaj Rosjanie urządzili kołchoz. Bydło i konie z majątku były już wypędzone. W pałacowych stajniach stały teraz krowy i konie należące wcześniej do okolicznych gospodarzy. Koni wszędzie brakowało, nastawili się teraz na hodowlę bydła. Inspektor Siodłonia mógł tu pozostać, ale odgrywał żałosną rolę. Musiał bez przerwy trzymać w gotowości dwa wolne pokoje, by Rosjanie w każdej chwili mogli w nich urzędować z niemieckimi kobietami.

   Pałac właściciela Rumska hrabiego von Krockowa był już spalony. Przed dalszą podróżą 18 marca przenocowaliśmy w drewnianej szopie. Udaliśmy się przez Wielką Wieś, Damno, Mianowice do Saborza, gdzie chcieliśmy zakwaterować się na jednym z większych gospodarstw. Budynek mieszkalny był tak zdewastowany i pełen brudu, że nie można tu było spać i gotować (…)”.

 

Obszerniejsza relacja Ulrichsa o jego ucieczce z Lubiatowa znajduje się w książce Ulricha Dorowa „Vergessene Vergangenheit” – polskie tłumaczenie pt.: „Zapomniana przeszłość”. Tułaczka rodziny Ulrichs z Lubiatowa do Schleswig-Holstein trwała pięć miesięcy. Podczas pobytu w Barwicach Fritz Ulrichs podjął decyzję, że wybierze się sam na pieszo do Lubiatowa 369 km w ciągu 12 dni!), by przekonać się o sytuacji, jaka panowała w jego majątku po upływie wielu tygodni po wkroczeniu Rosjan.

(…)U gospodarza Dieball w Sarbsku otrzymałem pożywny obiad. Do Ulinii po dłuższej tułaczce wrócili akurat mieszkańcy tej wsi. Sześć kobiet zmarło na czerwonkę. Ich ciała załadowano właśnie na drabiniasty wóz, by przewieźć je na miejscowy cmentarz. W Szczenurzy dowiedziałem się, że nauczyciela Falka Rosjanie rozstrzelili. W Ciekocinie wszystkich mieszkańców zakwaterowano w miejscowej szkole. Peter Koops pozostał w Ciekocinie i prowadził tu działalność partyzancką. W tym czasie był chyba jeszcze przy życiu, bowiem dowiedziałem się, że kilka dni przed moim pojawieniem był we wsi nocą po żywność. Rosjanie już dwa razy odkryli jego bunkier w lesie, ale Peterowi za każdym razem udało się w porę uciec.

   Podczas dalszego mojego marszu wolałem leśnymi drogami ominąć Ciekocino, bowiem Rosjanie tego dnia otrzymali swój tygodniowy „przydział” spirytusu. Noc spędziłem pod potężnym świerkiemw lesie w Jackowie. Przeszedłem obok Lubiatowa od jego wschodniej strony, chciałem znaleźć nocleg w leśniczówce. Podwórze w leśniczówce było zawsze zadbane, tym razem moje oczy ujrzały całe obejście kompletnie zdewastowane. W pompie nie było wody, wnętrze budynku było całkowicie zdemolowane, podobnie wyglądała stodoła i obora. W powietrzu roznosił się niesamowity smród po pozostałościach dawno już ubitego bydła. Trofea myśliwskie leśniczego Jakoba leżały połamane na całym obejściu. O noclegu mogłem więc zapomnieć. Bardzo ostrożnie udałem się w kierunku lubiatowskich pól.

W lesie bukowym odczekałem zmierzchu. Miałem też wielką ochotę obejrzeć mój majątek. Gdy już się ściemniło, wszedłem tylnym wejściem do domu Alberta Reckowa. Także i tutaj wszystko było zdemolowane. Podobnie było u Hugo Reckowa i u Walka. U staruszka Otto Pardeyke dowiedziałem się, że Albert Reckow tego dnia wrócił do wsi i razem z rodziną Wolff nocują u Woizeschke. Zbudziłem Reckowa w środku nocy. Długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że Rosjanie z mojego majątku zabrali całe bydło, maszyny i wszelkie zapasy z magazynu. Kilka godzin udało mi się przespać na kupce słomy w stodole u Woizeschke. Jeszcze przed świtem opuściłem wieś. Przedtem jeszcze przeszedłem obok naszej króliczarni. W tym miejscu razem z moją synową zagrzebaliśmy w ziemi dwie skrzynie cennej porcelany i jedną z winem. Niestety, skrzynie zdążono już wykopać. Dookoła leżały puste butelki po winie i odłamki potłuczonej porcelany. Jak spłoszony zwierzak podczas polowania uciekałem lasem po raz drugi z Lubiatowa. Tym razem w kierunku Osiek. We wsi spotkałem u miejscowego inspektora majątku naszego leśniczego Jakoba z żoną. Wyglądał bardzo mizernie. Rosjanie potłukli go bardzo, miał ciężko zranioną głowę. Jego żonę tak bardzo zmaltretowano, że przez wiele godzin nie mogła odzyskać przytomności. (…)

5 sierpnia 1945 roku Susanne i Fritz Ulrichs, ich synowa Ursula Ulrichs, pan Koops i pani Reckow dotarli do Friedrichsthal.

Ilse Grube, Choczewo:

„Od stycznia 1945 roku zmienił się radykalnie obraz na naszej wiejskiej drodze. Już nie tylko bańki z mlekiem dudniły na wozach po bruku. Okolica zaczęła się napełniać uciekinierami z Prus Wschodnich. Była to dla nas zapowiedź wielkiej katastrofy. Opowiadano nam przerażające historie o wyczynach radzieckich żołnierzy.

   Z dnia na dzień także choczewskie rodziny zaczęły przygotowywać się do ewentualnej ucieczki. Sortowano odzież, co cenniejsze przedmioty zamurowywano w piwnicy, bądź zagrzebywano je w ziemi. Wszystkich frapowało pytanie: pozostać czy uciekać?

   Kilku miejscowych partyjnych funkcjonariuszy szybko odpowiedziało sobie na to pytanie i pozostawiwszy cały swój dobytek, uciekło na Zachód. Jednak większość choczewskich rodzin pozostała w swych domach. Ich odwaga była przesiąknięta głębokim przygnębieniem.

   Dniem i nocą oprócz uciekinierów przejeżdżały jeszcze przez wieś samochody z niemieckimi żołnierzami. Jednostka Wermachtu ustępowała napierającej fali Rosjan. W cały ten chaos wmieszane były też kolumny radzieckich jeńców wojennych. Niezorganizowanie mogli oni teraz powracać do swych rodzinnych stron. Tylko w jaki sposób? Jak zakończył się ich los na wolności?

   Na początku marca dochodziły do wsi odgłosy ciężkich wystrzałów z dalekiej odległości. Od czasu do czasu – najczęściej nocą – przelatywały nad nami samoloty wojskowe. Do smutku dołączył teraz także i strach.

   10 marca 1945 roku po jeszcze zaśnieżonych drogach zbliżały się do Choczewa radzieckie czołgi. Pierwsze strzały zniszczyły kilka budynków. Mieszkaińców wsi ogarnęła panika. Niektórzy nie potrafili jej opanować i sami sobie odebrali życie. Irmgard Fisch podcięła sobie żyły. Uciekinierzy z Prus Wschodnich, którzy w tym czasie mieszkali u niej w domu, przywołali na pomoc dra Kretschmera. W momencie, gdy ten zjawił się na miejscu, radzieckie czołgi ostrzelały budynek — pani Fisch i lekarz zginęli w płomieniach. W domu naprzeciw mieszkali moi krewni. Przez okno obserwowali oni całe to zajście. Rosjanie zauważyli to i ostrzelali ich z broni maszynowej. Cała rodzina i pozostali mieszkańcy stracili życie. Po kilku dniach znaleziono w lesie zwłoki naszego rzeźnika Fritza Fischa i jego gospodyni Else Fett. Dwie nasze znajome odebrały sobie życie. Gospodarz Arnold Reinke zastrzelił swojq żonę i siebie — oboje nie byli w stanie dłużej wytrzymac prześladowanń czerwonoarmistów. Moim rodzicom udało się uciec samochodem do krewnych do Osiek. Ja wsiadłam na rower i miałam zamiar do nich dotrzeć. Gdy ponownie przejeżdżające drogą czołgi zaczęły oddawacć strzały, zjechałam na pobocze i prowadziłam rower po zaśnieżonym polu. Gdy strzały wycichały, powietrze przecinały krzyki i płacz przerażonych ludzi. Za pokaźnym pagörkiem — zwanym przez nas „Stolzenberg” — obejrzałam się w kierunku Choczewa. Nad wsią i nad dworcem kolejowym unosiły się płomienie i czarny dym. Na dworcu stało jeszcze w tym czasie kilka porzuconych niemieckich czołgów i oczywiście i one zostały teraz ostrzelane. W końcu udało mi się dotrzeć do domu cioci Klary. Było już u niej kilku naszych krewnych, ale moich rodziców tam nie zastałam. Szczęśliwa mogłam się rzucić w ich ramiona dopiero w domu u państwa Retzke w Osiekach. Do wieczora nic się we wsi nie wydarzyło, ale za to następnego dnia rankiem zjawiło się kilka ciężarówek z radzieckimi żołnierzami. Nie trwało długo, gdy do drzwi załomotał pewien Rosjanin i zażądał klucza od samochodu mojego ojca. Na szczęście żołnierz ten nie miał innego złego zamiaru wobec nas i już w chwilę potem zniknął naszym samochodem.

   Gdy we wsi się już uspokoiło, przenieśliśmy się do domu cioci Klary. Pozostaliśmy u niej przez wiele dni. Najpierw chowaliśmy w różnych miejscach żywność, by w następnych ją stamtąd wygrzebywać. Spokój się jednak nie utrzymał. Najczęściej wieczorem zjawiali się w domach pijani żołnierze i obchodzili się brutalnie zarówno ze starszymi kobietami, jak i z młodymi dziewczętami. Przed zmierzchem ukrywałam się z dwiema moimi kuzynkami w różnych zakątkach, by nie stać się łupem dla Rosjan.

   Po trzech tygodniach podjęliśmy decyzję, by powrócić do Choczewa. W pierwszych dniach kwietnia doszły do nas słuchy, że wszyscy Niemcy muszą opuścić wieś. Utworzyły się grupy. Wyruszyliśmy w kierunku Zelazna, dalej przez Przebendowo do Borkowa. Mój tato ciągnął na wózku z dyszlem swego 83-letniego zniedołężniałego ojca. Zatrzymaliśmy się tam w pewnym opuszczonym domu. Nie znaliśmy ani dnia ani godziny. Bardzo się baliśmy. Także i tutaj trzeba było liczyć się z niebezpieczeństwem ze strony Rosjan. Tak też się i stało. Tej nocy spałam z moją ciocią Elli Detlaff na strychu głęboko zagrzebana w słomie. Żołnierze nas nie odkryli. Natomiast moją kuzynkę Ursel i mojego ojca uprowadzono. W przyszłości dowiedziałam się, że mój tato po kilkutygodniowym marszu trafił do jenieckiego obozu w Czarnem.

   Upłynęło wiele dni. Kilka starszych kobiet odważyło się pójść na zwiady do Choczewa. Wróciły one z pomyślną wiadomością. Wujek Niemuth zaprzągł do wozu jedynego konia z opuszczonego gospodarstwa. Na wozie usadowiliśmy dziadka, dwie starsze kobiety i dwoje małych dzieci. Reszta szła na pieszo.

   W Choczewie nasza kolumna rozproszyła się do opuszczonych domów. Ja przebywałam przez krótki okres razem z Elli i z Lotte w budynku Detlaffa. Wkrótce jednak wszyscy musieli się stamtąd wynieść. Okazało się, że w międzyczasie nasz dom stał jeszcze pusty, więc się tam przenieśliśmy. Zastaliśmy w nim tylko część naszych mebl. Od czsu do czasu zjawiał się jakiś Polak lub Rosjanin i zabierał ze sobą to, co uważał dla siebie za wartościowe. Na szczęście już tylko rzadko dochodziło do strzelaniny.

   Któregoś dnia przeżyliśmy dobroczynny „radziecki dzień”. Na zakręcie w kierunku mleczarni dwóch radzieckich żołnierzy ustawiło stół, a na nim olbrzymi wielkości koła od samochodu bochen sera i po kawałku rozdawało go za darmo przechodniom!

   1 maja Polacy przeprowadzili oficjalną rejestrację pozostałych we wsi Niemców. Powoli zapanował spokój i porządek. Częściej teraz Rosjanie kłócili się z Polakami, jakoś nie potrafili siebie znieść nawzajem.

   Kto z Niemców był zdrowy, został teraz skierowany do pracy. Ja z Lotte i z Elli trafiłyśmy do domu po żandarmie Wiederhoft. W piwnicy budynku było jeszcze wtedy uwięzionych kilku niemieckich żołnierzy. Na parterze i na piętrze mieszkali Rosjanie. Naszym zadaniem było od rana do wieczora dla nich sprzątać i gotować. Na szczęście nic złego nam się nie przytrafiło. Jako zapłatę otrzymywałyśmy jedzenie, którym mogłyśmy się podzielić z naszą rodziną.

   Pewnego dnia uśmiałyśmy się do rozpuku. Pewien czterdziestoletni żołnierz ćwiczył jazdę na rowerze. Jakoś nie potrafił sobie poradzić z hamulcem i bez przerwy wjeżdżał w płot, bądź się wywracał.

   Gdy 8 maja zjawiłyśmy się na służbę, kilku radzieckich żołnierzy uścisnęło nam dłonie: „Wojna kaputt, my teraz Kmeraden!” A więc wojna się skończyła, Niemcy skapitulowali. Rosjanie świętowali teraz swoje zwycięstwo w pałacu. Nawet nas tam zaprosili, ale my nie skorzystałyśmy z ich zaproszenia. Byłyśmy jednak trochę ciekawe i schowałyśmy się w krzakach w przypałacowym parku. Na całą wieś rozchodziła się głośna muzyka, śpiewy i krzyki. Jednak gdy ujrzałyśmy przewijających się przez park już porządnie podpitych żołnierzy, czym prędzej zniknęłyśmy. Było nam smutno na sercu. Jaki los spotka teraz Niemców z Choczewa? Od ojca nie mieliśmy żadnych wieści, nie wiedzieliśmy, czy w ogóle jeszcze żyje.

   1 lipca owa grupa Rosjan nieoczekiwanie dla nas opuściła wieś. Wkrótce jednak zjawili się już i inni. W budynku po byłym sklepie Zeecka urządzono dla radzieckich oficerów kasyno. Razem z kilkoma innymi dziewczętami musiałam tam teraz pracować w kuchni od 7.00 do 21.00. Od połowy sierpnia wszystkie Niemki musiały pomagać przy żniwach. Po żniwach zaczęto organizować dla Niemców pierwsze transporty wysiedleńcze. W tym czasie też wybuchła we wsi epidemia tyfusu. W naszym domu były dwie chore kobiety: mama Elli i pewna dziewczyna z Prus Wschodnich. Sprowadziłam radzieckiego lekarza – pochodził on z Moskwy i dobrze mówił po niemiecku. Lekarstwa pomogły tylko młodej dziewczynie, mama Elli zmarła.

   We wrześniu mieliśmy się wszyscy przenieść na poddasze naszego domu, bowiem na dole urządzano mieszkanie dla nowego polskiego wójta. Coraz częściej pojawiały się teraz w Choczewie polskie rodziny i zajmowały opuszczone przez Niemców mieszkania. Już wkrótce oznajmiono nam, że musimy opuścić także i poddasze. Z niewielkim bagażem skierowano nas do ostatniego domu w zachodniej części wsi. Była to nasza ostatnia kwatera. Opuściliśmy Choczewo 28 listopada 1945 roku.

(Fragmenty książki Ilse Grube z domu Groth: „Erlebtes und Verlorenes – Erinnerungsbericht.“)

Gertrud Bock, Ciekocinko

   „Front był już coraz bliżej. Przebywałam w Lęborku u mojej szwagierki, Lennchen Rateike. W okolicy nie było już prądu. Pan dr Koops z majątku w Ciekocinie wysłał do Lęborka duże sanie. Mogłam się nimi zabrać razem z moją pięciotygodniową córeczką Giselą, ponadto przyjechał też pan Carl Gustav Hasse ze swoją starszą ciotką oraz ich gospodyni, Anna Reckow. Było to 9 marca 1945 roku. W Ciekocinie przespaliśmy tylko jedną noc, bowiem następnego dnia mieliśmy zamiar pojechać do Lubiatowa, gdzie mieszkali rodzice Anny Reckow. Pan Hasse prowadził wóz, ale nie dojechaliśmy daleko, wszędzie było już słychać strzelaninę. Zajechaliśmy do lasu, gdzie stał opuszczony budynek z trzema mieszkaniami dla drwali. W jednym z nich mieszkało starsze małżeństwo. W tym czasie gdy Hasse i Anna Reckow odprowadzili konie do majątku, my wyszukaliśmy dla siebie miejsce w opuszczonym mieszkaniu. Po powrocie z Ciekocina przynieśli oni ze sobą jeszcze naczynia. Zaczęliśmy budować dla siebie łóżka: bezpośrednio na podłodze ułożyliśmy grubą warstwę gałęzi świerkowych, na nie słomę z wozu, a na to wełniane koce. Każdy zabrał ze sobą pierzynę. W pomieszczeniu stał gliniany piec, drewna na opał było w lesie pod dostatkiem. Wodę nosiliśmy ze źródła, które znajdowało się w pobliżu. Tam też prałam pieluchy. Następnego dnia zjawił się pan Koops, jego gospodyni i pokojówka, mieli ze sobą tylko plecaki z bielizną i z jedzeniem. Opowiadali, że Rosjanie już nocą zjawili się w Ciekocinie. Zdecydowali się na ucieczkę. Peter, syn pana Koopsa nie chciał z nimi pójść, chciał koniecznie zostać na rodzinnym majątku. Cała trójka udała się w dalszą drogę.

   Mieszkania drwali były już w międzyczasie przepełnione. Wschodniopruscy uciekinierzy i ludzie z okolicy szukali tu schronienia. Peter Koops dobrze nas zaopatrywał. Z jednym mężczyzną udał się nocą na swój majątek, Rosjanie niczego nie zauważyli. Przywieźli oni ze sobą worek żyta na kawę, worek grochu i ubitego cielaka. Mieszkańcy Ciekocina dali im jeszcze jajka i masło.

   Któregoś dnia Hasse i Anna Reckow też wybrali się do Ciekocina. Dowiedzieli się, że kuzynka Anny została rozstrzelana przez Rosjan. Dopiero po wielu dniach pewien francuski jeniec odważył się pochować jej zwłoki. Także i ja odważyłam się raz z Edeltraud pójść do wsi po chleb. Musiałyśmy w młynie czekać w długiej kolejce. Zjawił się tam Rosjanin i wyszukał sobie kobiety, także i mnie! Ale na szczęście musiałyśmy tylko wysprzątać pomieszczenia młyna. I do tego wszystkiego dostałyśmy chleb za darmo! Stracha miałyśmy porządnego.

   Przez trzy tygodnie mieszkaliśmy w mieszkaniu drwali. I tu zjawili się pewnego dnia uzbrojeni Rosjanie, pytali nas o wiek – każda z kobiet podawała się za o wiele starszą. Prawdopodobnie ktoś nas wydał.

   Pewnego ranka poszłam z panią Sommerfeld do sąsiedniej wsi po mleko. Po drodze zatrzymało nas dwóch radzieckich żołnierzy na koniach. Musiałyśmy zawrócić i pokazać im miejsce naszego pobytu. Cały czas na plecach czułyśmy kolby karabinów. Rosjanie nagle zmienili swój zamiar i nie pojechali do naszego mieszkania.

   Porządnego strachu nabawiłam się też, gdy któregoś wieczora chciałyśmy przynieść trochę kartofli z kopca w Ciekocinie. Po drodze przez lasek nuciłyśmy sobie nawet pod nosem. Nagle drogę zajechał nam wóz. Pędem udałyśmy się w stronę domu drwali, ale wóz też za nami. Okazało się, że byli to Polacy, na wozie mieli swoje niemieckie przyjaciółki. Zjawili się tu jeszcze dwa razy i splądrowali wszystko.

   Raz gdy byłam w Ciekocinie po mleko, zajrzałam też szybko do pałacu. Weszłam do galerii w hallu i do gabinetu pana Koopsa, ale wszędzie było już pusto, żadnych mebli – chciało mi się płakać!

   Nadszedł też i dzień, gdy Rosjanie ostatecznie wypędzili nas z domu w lesie. Z naszą grupką zabrała się też pani Zimmermann. Przed Roszczycami napotkaliśmy na spory oddział radzieckich żołnierzy, ale byli oni czymś bardzo zajęci ze swymi przełożonymi. Ciągnęliśmy dalej do Kopaniewa. Tam w pałacu widok był okropny: na podłogach leżeli starcy i chorzy. Gdybyśmy tu pozostali, na pewno byśmy się od nich zarazili. Trafiliśmy wreszcie do Łebienia. Pan Hasse załatwił dla mnie i dla mojego maleństwa miejsce u swego znajomego, właściciela gospody (…)”

(Gertrud Bock, Ciekocinko)

Erika Peker, wspomnienia z krótkiego pobytu w Ciekocinie:

„Następnego ranka Gisela Barske pochowała swe martwe niemowlę pod dużym świerkiem w przypałacowym parku. Ruszyliśmy wszyscy w dalszą drogę, przeciskając się z trudem przez zatłoczone drogi, częściowo także i pola, ponieważ drogi trzeba było zwolnić dla wojska. Od czasu do czasu padała seria strzałów karabinowych z nisko przelatujących nad nami samolotów. Dotarliśmy do Ciekocina w powiecie lęborskim. Tu na wszystkich domach wisiały już białe prześcieradła. Razem z rodziną Maxa Schlutta zakwaterowaliśmy się w miejscowej szkole. Zaledwie kilka godzin później wparowali do budynku szkolnego Rosjanie. Z wymierzonymi na nas karabinami maszynowymi wrzeszczeli: „Uri, uri!” („Zegarki, zegarki!”). Było nas tu razem sporo uciekinierów, wszyscy bardzo się baliśmy. Od naszego wozu odłamało się koło – Rosjanie natychmiast zabrali nam konie. (…) Zrobiło się piekło. Czerwonoarmiści (Mongołowie) wszystko plądrowali, gwałcili kobiety – ani dniem, ani nocą nie zapanowała tu chwila spokoju. Jeszcze dzisiaj słyszę krzyki i płacz tych kobiet.”

(Erika Peker, Anklam)

Klaus Schmadtke, Lublewo

„Mojego ojca powołano pod koniec wojny w szeregi volkssturmu. Gdy wydano rozkaz opuszczenia rodzinnej wsi, razem z matką wyruszyliśmy w długą i niepezpieczną drogę. (…) Po kilku tygodniach trafiliśmy do Wierzchucina, byliśmy już u kresu sił – także nasze konie nie były zdatne do dalszej podróży. Na gospodarstwie, gdzie znaleźliśmy miejsce na przejściowy pobyt, jego gospodarz leżał ciężko chory w łóżku. Jego żona wywiesiła na budynku białe prześcieradło. Kaszubi we wsi żyli w bardzo złych warunkach. Niemieccy żołnierze uciekli na bagna, które znajdowały się na północ od Wierzchucina.

   A oto i zjawili się we wsi pierwsi Rosjanie. Zrobiło się piekło. Pijani żołnierze gwałcili we wsi kobiety. Rosjanie dorwali niemieckich żołnierzy na bagnach i wszystkich tam rozstrzelali. Pewien pijany radziecki żołnierz zaczepił na wiejskiej drodze Kaszuba i zażądał od niego tabaki, miał na myśli papierosa – przestraszony starzec dał mu tabakę do nosa. Rozwścieczony Rusek powalił go na ziemię i oddał serię strzałów z karabinu maszynowego. Zwłoki Kaszuba musieliśmy później my pochować. Po kilku dniach zjawiła się jakaś radziecka komisja i przyprowadziła ze sobą – tym razem trzeźwego – żołnierza, który zabił tego Kaszuba. Żołnierz musiał wykopać z grobu zwłoki i wyciąć trupowi serce. Trzymając je w ręku musiał przeprosić zmarłemu za wyrządzony czyn.

   Nasz wóz stał w stodole, Kaszubi już go dokładnie splądrowali. Teraz Rosjanie zabrali wóz i konie. Wszystkich uciekinierów, którzy w tym czasie znajdowali się we wsi, zebrano na kupę i wypędzono. Kaszubom pozwolono zostać w ich domach. Pieszo doszliśmy do Lublewa. Tu razem z matką i jeszcze innymi osobami zamknięto nas w owczarni. Stąd mieliśmy zostać później odtransportowani. Mama namówiła mnie, bym spróbował uciec. W nocy prześliznąłem się do sąsiedniej stodoły, wspiąłem się po belkach i ukryłem się w słomie pod dachem stodoły. Jednak przemarzłem tu do kości i wróciłem do matki. W dwa dni później prawie wszystkich odtransportowano do więzienia w Wejherowie. Moja mama musiała zostać w Lublewie. W Wejherowie wszystkich przesłuchiwano. Nie chcieli mi tam uwierzyć, że miałem dopiero zaledwie 14 lat. Sam nie mogłem w to uwierzyć, ale zwolnili mnie stamtąd. Przedzierałem się lasami, a nocą bocznymi drogami z powrotem do Lublewa. Udało mi się szczęśliwie spotkać z mamą. Już wkrótce przydzielono nas do robót. Gdy Lublewo zostało przejęte przez polską administrację, Rosjanie skierowali nas do Choczewa. Mama pracowała jako kucharka. Ja razem z innymi znosiłem drzewo z lasu, doiłem krowy i pomagałem w pracach polowych. Rosjanie chcieli budować baraki i zaczęli nad Jeziorem Choczewskim ścinać drzewa, ale bardzo dziwną „metodą”: z wygody piłowali je na wysokości swojego pępka.

   Okrutny los spotkał wielu właścicieli okolicznych majątków. Ci, którzy się w porę nie ukryli, bądź całkiem stąd nie uciekli, zostali przez Rosjan zamordowani. Ruscy chcieli ukarać w ten sposób „kapitalistów” za to, że zatrudniali w swych majątkach radzieckich i francuskich jeńców wojennych.

   W majątku w Choczewie stacjonował radziecki regiment artylerii. Rosjanie kazali mi ubrać ich mundur. Moim zadaniem było teraz wozić bryczką radzieckich oficerów.

   Moja mama bardzo zachorowała, leżała teraz bez przerwy w łóżku. Opowiedziałem o niej Rosjanom. Ci wysłali do mamy doktora – ten dał jej jakieś tabletki i mówił coś o tyfusie. Skierował ją do polskiego szpitala do Gniewinka. Osobiście zawiozłem tam mamę bryczką. Gdy ją po kilku dniach chciałem odwiedzić, powiedziano mi: >Twoja matka już dawno leży w ziemi!<  Na cmentarzu był duży szereg świeżych grobów, w jednym z nich spoczywała moja mama. Uplotłem wieniec z gałęzi jodłowych i złożyłem go na grobie. Mama zmarła 7 października 1945 roku.

   Rosjanie zbierali z niemieckich domów co bardziej wartościowe rzeczy – odbiorniki radiowe, różnego rodzaju maszyny, z pałaców pianina. Zawozili je potem do Łeby i statkami transportowali do swej ojczyzny.

   Nastał rok 1946, radziecki regiment artylerii miał zostać przerzucony do Kaliningradu. Miałem się zdecydować, czy zechcę zostać w Choczewie, czy zabrać się z czerwonoarmistami. Zdecydowałem się na to pierwsze. Zarząd nad wsią przejęli teraz Polacy. Reszta Niemców z Choczewa i z okolicy była wysiedlana kolejnymi transportami na zachód. Pierwszej takiej grupie wysiedleńczej podałem swój adres, by go oddali w niemieckim urzędzie, a to na wypadek, gdyby mój ojciec wszczął za mną poszukiwania. Oboje mieliśmy szczęście. W 1948 roku spotkałem się z moim ojcem w Hackstedt”.

(Hans Schmadtke, Lublewo)

Charlotte Freyer, Sasino

„Na początku marca 1945 roku z łoskotem jak od huku pioruna toczyły się przez Sasino pierwsze radzieckie czołgi. Mama wywiesiła przy wjeździe do wsi białe prześcieradła, w ten sposób Sasino uniknęło ostrzału. Jedyną osobą, która tego dnia zginęła, był nasz nauczyciel Karl Falk. Dowódca jednego z czołgów kazał mu wyjść z domu i bez komentarza go rozstrzelił (…).

   Gdy czołgi już przejechały przez wieś, na nasze podwórze zajechała konnymi zaprzęgami pokaźna grupa mężczyzn w futrzanych czapkach. Z przerażeniem stwierdziliśmy, że byli to również Rosjanie. Należeli oni do oddziału, który ruszył na Berlin. Nie mieli oni więc zbyt wiele czasu na pobyt u nas. Ich głośne krzyki „Uri! Uri!”oraz „Frau, komm!”, jak również strzały na portret Hindenburga w jadalni naszego zajazdu, brzmią mi jeszcze do dzisiaj w uszach. Żołnierze zabrali nasze konie i jako rezerwę przywiązali  je z tyłu swoich wozów.

   Następny dzień był spokojny. Myśleliśmy, że najgorsze już minęło. A tu nagle dla wszystkich mieszkańców nadszedł rozkaz do opuszczenia całego pasa nadmorskiego na szerokości 20 km. Rosjanie oczekiwali lądowania grup bojowych.

   Wypuściliśmy na podwórze bydło, świnie i drób – pozostawiliśmy je teraz na pastwę losu. Załadowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy na wóz z dyszlem, pozamykaliśmy wszystkie drzwi i udaliśmy się na ucieczkę. Przemierzyliśmy 15 km i trafiliśmy do Wicka (…).

   Wbrew oczekiwaniom na wybrzeżu panował spokój. Niektórzy odważyli się wracać do swych domów – po tygodniu także i my. Cóż żeśmy tam zastali? Wszystkie drzwi były wyważone, w każdym pomieszczeniu pofruwywało pierze z rozprutych poduszek i pierzyn. Wszystkie szuflady zwisały z szafek i z komód – brakowało w nich wartościowych rzeczy. Nie zdążyliśmy zacząć sprzątać, gdy ponownie nas przepędzono. Do bardzo zadbanego mieszkania mojej babci wprowadzili się teraz oficerowie. Natomiast pozostali żołnierze zajęli pokoje w gościńcu oraz pomieszczenia gospodarcze.

   Znaleźliśmy dla siebie schronienie w o 1 km oddalonej w lesie cegielni. Tu mieszkaliśmy aż do czasu naszego wysiedlenia.Towarzyszył nam nasz pies Tulli oraz koza, którą znaleźliśmy w lesie. Oba zwierzaki uwiązywaliśmy na noc w sieni na lince, by w przypadku, gdy pijani żołnierze zjawią się w poszukiwaniu kobiet, w porę narobiły hałasu.

   Ileż to razy w maju musiałam wyskakiwać w środku nocy przez okno i spać w kopcu na kartofle, nad którym swe gałęzie rozpościerała już w tym czasie kwitnąca wiśnia. Któregoś razu nie zdążyłam w porę uciec i musiałam spać skulona w drewnianej beczce w piwnicy. Rankiem mama oswobodziła mnie  z tej kryjówki. Niestety, ją dorwali żołdacy wiele razy.

   Gdy zachorowałam na tyfus i wypadły mi wszystkie włosy, nie musiałam się już więcej ukrywać. Rosjanie mogli być nie wiadomo jak pijani, ale gdy widzieli kobietę bez włosów, uciekali jak przed diabłem. Widocznie ich lekarze dobrze już ich pouczyli.

   Z czego żyliśmy w tym czasie? W niektórych kopcach były jeszcze resztki kartofli, w niektórych stodołach, które nie zostały podpalone, można było znaleźć także pełne kłosy. Kijami wyklepywaliśmy ziarno i rozdrabnialiśmy je w młynku do kawy. Młynek był dla nas nieodzowny, zawsze go skrzętnie chowaliśmy. Zdecydowanie cennym pożywieniem było mleko od kozy. Prawdopodobnie to jej zawdzięczam, że przeżyłam. Niewielu ludziom chorym na tyfus udało się w tym czasie przeżyć bez lekarstw (…).

   W letnich miesiącach nasze pożywienie urozmaicały owoce leśne. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy mieliśmy wtedy zapałki. Ale jeżeli tak, to na pewno niewiele. Ogień staraliśmy się zawsze utrzymać na bieżąco.

   8 sierpnia 1946 roku był dniem, w którym musieliśmy odwiązać naszą kózkę z linki i pozostawić ją na pastwę losu.  Gdy opuszczaliśmy miejsce naszego pobytu,Tulli był w tym czasie gdzieś w lesie. Przez wiele lat prześladowała mnie smutna myśl o tym, co ta biedna psina przeżyła, gdy powróciwszy do cegielni, już więcej nas tam nie zastała.

   Dzień, w którym nas wysiedlono, był upalnym letnim dniem. W przeddzień była burza i spadł ciepły deszcz. W lesie na pewno urosło sporo kurek. My już ich nie zebraliśmy. O wysiedleniu dowiedzieliśmy się zaledwie dwa dni wcześniej. Mama poprosiła pewnego Polaka z sąsiedniej wsi, który już tam się osiedlił na opuszczonym gospodarstwie, by swoim drabiniastym wozem zawiózł nas do Choczewa na dworzec kolejowy. Mój 13-letni brat był bardzo niedożywiony, babcia cierpiała na reumatyzm, a i ja po przebytym tyfusie na swych chudych jak patyki nogach, nie podołałabym odcinkowi ośmiu kilometrów do pociągu.

   Wolno nam było zabrać tylko tyle, ile zdołaliśmy unieść w rękach. Ale my nawet tyle nie mieliśmy! Straciliśmy cały nasz dobytek. Na stacji w Choczewie wciśnięto nas z naszymi tobołkami do bydlęcego wagonu. W górnej jego części była szeroka szpara, przez którą mogliśmy wyglądać na zewnątrz. Gdy wagon był już pełny, zaryglowano od zewnątrz drzwi. Wiadro w kącie miało być toaletą dla wszystkich.

   W Lęborku przesadzono nas do pociągu w kierunku Szczecina. Na 300-kilometrowym odcinku zatrzymywał się on często i na długo. Drzwi otwierano bardzo rzadko i tylko wtedy mogliśmy opróżniać naszą „ubikację” i wypychać ciała zmarłych. Wydaje mi się, że dotarliśmy do Szczecina dopiero po trzech dniach (…).”

(Charlotte Freyer 1932-2006)